10/09/2016

Od Luki cd. Rosalie

Deszcz uderzał cicho w szyby, w pożółkłe liście drzew i pluskał uspokajająco w kałużach. Niebo, ciemne już, oznajmiające przybycie nocy i zasnute grubymi chmurami zazdrośnie nie pokazywało światu swojego księżyca. Młody, choć określenie to pasowałoby tylko do jego wyglądu, Balamonte spał zagrzebany w splątaną pościel nie kłopocząc się żadnymi marzeniami sennymi. Z tego stanu wyrwał go dopiero Echo, który nic nie robiąc sobie z lenistwa pana, wskoczył na łóżko ze smyczą i zaczął szarpać kołdrę, niezwykle skutecznie ściągając ją z chłopaka. Luca podniósł się, krzywiąc przy tym swoje oblicze i przetarł dłońmi oczy.
- Czego chcesz, paskudo? – mruknął, spoglądając na psa, który wiercił się po całym pokoju. To całkiem szybko sprowadziło mężczyznę do świata żywych.
- Cholera, nie mogłeś iść sam? Po co ci niby montowałem klapkę w drzwiach? – syknął, wciągając na siebie pierwsze lepsze spodnie, starając się przy tym nie przewrócić. Zaraz potem moknął, idąc z czworonogiem do niewielkiego parku w okolicy centrum miasta. I nie był z tego faktu zadowolony, wizja tułania się po dworze w deszczu ani trochę nie wydawała mu się kusząca, wręcz przeciwnie, najchętniej dalej siedziałby zaszyty w swoim domu. Echo stwierdził jednak, że nocna eskapada nie może ograniczać się jedynie do załatwienia swoich potrzeb i beztrosko ciągnął Lucę ulicami, wcale nie aż tak pustego miasta.
- Stój, kundlu – warczał, prawie taszczony wampir, szarpiąc wściekle za smycz. Kwestią czasu było, kiedy na kogoś wpadną i stało się to raczej prędzej niż później. Chłopak zatoczył się niepewnie, a pies wesoło zabrał się za myszkowanie w rozsypanych zakupach ich nieszczęsnej ofiary.
- Szlag by to, przepraszam za niego. Coś mu dzisiaj strzeliło do łba i nie mogę nad nim zapanować – rzucił niechętnie, zdecydowanie odciągając Echo, który z obwąchiwania zmaltretowanych owoców przeniósł się na ich właścicielkę.
- Och, nie szkodzi – powiedziała odrobinę za cicho, a zaraz potem pociągnęła czerwonym od kataru nosem. Luca przechylił lekko głowę, obserwując dziewczynę. Właściwie to dopiero teraz przyszła mu myśl o posiłku, spowodowana raczej łakomstwem niż prawdziwym głodem. Wprawdzie nowa znajoma była podziębiona, ale cóż, co to szkodzi? Zawsze to lepsza odmiana od podpitych tanim alkoholem nastolatków, którzy, nie oszukujmy się, byli najłatwiejszymi celami. Przez chwilę kalkulował swoje szanse, dochodząc do wniosku, że najpewniej nie wygląda porywająco – rozczochrane włosy i wymięte ubranie raczej nie dodawały mu uroku, chociaż, kto wie tych ludzi? Przybrał swój uśmiech firmowy numer pięć i spojrzał życzliwie na nieznajomą.
- Nazywam się Luca. Właściwie, możesz mi mówić Lucia. Z kim mam przyjemność? – zagadnął, nadal nie tracąc fałszywego uśmiechu, tak doskonale wyćwiczonego przez te wszystkie lata.
- Rosalie – odparła. Balamonte przytrzymał psa i schylił się po owoce, wyglądające jakby wróciły z pola bitwy. Skrzywił się lekko, widząc na nich ślady po zębach swojego pupila. Nie nadawały się do absolutnie niczego. Upuścił je z powrotem na brudny chodnik.
- Chyba zniszczyliśmy twoje zakupy. – powiedział przepraszająco. Zgrabnie ominął smutne pozostałości jedzenia i złapał lekko dziewczynę pod rękę. Pociągnął ją za sobą.
- Chętnie odkupię twoje produkty, to w końcu moja wina, że go nie upilnowałem – dodał ze skruszoną miną. – Zapraszam też do siebie, to blisko, a ty chyba nie czujesz się najlepiej, prawda? – uśmiechnął się przyjacielsko. Uśmiech nie objął jednak oczu. Nigdy nie obejmował. 

Rosalie?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz